Londyn 20. 08. 1945.
Drogi Jarku, Slavko i dzieci
Wczoraj rano Mik wybiegł z pokoju, trzymając list i woła do mnie "Jaruś, Protivanov !!!! To było bardzo wzruszające i radosne, ale już wiedziałam od naszych, że jesteście wszyscy zdrowi to już się nie bałam list otworzyć (jak to było za pierwszym razem) i nawet ta bardzo nie płakałam. Mik już się ze mnie śmieje, bo mam Wasze listy i fotografie porozkładane na stole i ciągle czytam i czytam. Uważnie i z rozmysłem, że może coś nowego jeszcze wyczytam. Trudno jest pisać po 6 latach rozłąki, a człowiekowi cisną się różne rzeczy piąte przez dziesiąte. Aby mój list nie był chaotyczny to zacznę od początku.
Na dwa dni przed wybuchem wojny, zostałam ewakuowana do Krakowa, Mik jeszcze powrócił do Jastrzębia zorganizować ewakuację ludzi i majątku. 01 września 1939 o wpół do ósmej rano Niemcy już byli w Jastrzębiu, czołg zajechał przed nasz dom po Mika, który był na czarnej liście. Mik wraz z Hanzínem Wallnerem (znasz go z Viru - Brna) uciekł samochodem 5 minut przed Niemcami. Dalej uciekaliśmy już razem, Mik zgłosił się do wojska, wykonał również kilka zadań autem w Lublinie, następnie został zwolniony, przeżyliśmy bombardowania bezbronnych miast i ludzi na drogach (to było straszne), ciężkie bombardowania we Lwowie - i ciągle uciekaliśmy na wschód, niewyspani, zmęczeni, brudni. Ze zmęczenia wszyscy zasnęliśmy podczas jazdy, Mik również (prowadził) i wjechaliśmy do rowu, na szczęście zatrzymaliśmy się wisząc na kamieniach przy drodze. Więc aby ponownie nie zasnąć, kiedy wyciągnęliśmy samochód i ruszyliśmy dalej, gwizdaliśmy i śpiewaliśmy. Nigdy nie wiedziałam, co to znaczy nie spać kilka nocy. A ta beznadziejna wojna trwała.
W dniu 19 września znaleźliśmy się na granicy rumuńskiej, gdzie z wojskiem przekroczyliśmy granicę. To było bardzo smutne, ludzie (żołnierze) oddawali przypadkowe strzały, by opuścić Polskę. W Rumunii na początku nie było dobrze. Naszych pieniędzy nikt nie chciał przyjmować, potem było lepiej, bo wszyscy emigranci otrzymali od rządu rumuńskiego 1500 lei na miesiąc. Zatrzymaliśmy się na tydzień w Czerniowicach, a następnie w Bukareszcie i przez pewien czas w Ploeszti. Mik chciał do wojska, to z wielkim trudem postaraliśmy się o wyjazd do Francji. W Jugosławii, sprzedaliśmy ostatni główny majątek - Mercedesa – za to kupiliśmy bilety do Francji i z tego żyliśmy w Paryżu. Pozostałe nasze kosztowności, obrazy itp. pozostały we wschodniej Polsce. W skrócie - utracone. Z Jugosławii pociągiem do Włoch, a następnie do Francji poprzez Modane do Paryża. Mik natychmiast wstąpił do armii, otrzymał kategorię D i przydział do Chateaubriand w Bretonii, później w Sables d’or le Pins (w pobliżu St. Malo). Musiałam zatrzymać się w Paryżu, ale Mik dwa razy w miesiącu zawsze się zjawiał. (Do Francji przyjechaliśmy 13 grudnia 1939 roku). W tym czasie w Paryżu było bardzo zimno i złapałem przeziębienie, wrócił mi się polyneuritis i bardzo schudłam (52 kg). Jak Niemcy zaczęli zbliżać się do Paryża - zaczęło się moje utrapienie. Byłam sama, Mik nie mógł wydostać się z wojska i tylko telegramy wysyłał – przyjedź do mnie - ale to nie było takie proste.
Pociągi nie jeździły, był straszny rozgardiasz, biegałam od jednego biura do drugiego, ale wszystko było już ewakuowane. Jakimś cudem dostałam się w nocy z 13 na 14 czerwca (Niemcy byli w Paryżu 14) do autobusu, który z Polakami jechał do Angers. O tym opowiem już ustnie. Jest to zbyt długa opowieść i rzeczywiście zawdzięczam to Stránskim. Wysadzili mnie w Angers, a potem znalazłam się w sytuacji, której nie możesz sobie wyobrazić. Wyjechałam do Nantes, brudna, czarna (Niemcy użyli czarnej mgły), głodna. Tam przeżyłam niemieckie bombardowania (w Nantes i drogą do Angers poruszaliśmy się w większości tylko w nocy). Następnie, z pomocą dobrych ludzi i jednego dziecka dostałam się do Rennes, skąd podróżowałam już dość swobodnie (wszyscy uciekli na południe, a ja pojechałam na północ do Mika.) aż do Sables d'or. Na szczęście polski oddział wciąż tam był, wiesz jakie było nasze spotkanie z Mikiem. Teraz już mi było wszystko jedno.
Moja podróż z Paryża do Sables d'or trwała 5 dni! Ale Niemcy byli już w Rennes i znów uciekaliśmy do St.-Brieuc (port). Pociągi już dalej nie jeździły. Na szczęście był tam mały holenderski statek "Crescendo", który po długim namyśle (chcieli poddać się Niemcom) zabrał nas do Falmouth w Anglii. Tego wszystkiego nie da się opisać, ale muszę wytłumaczyć jak to wszystko było - Niemcy już wchodzili do St-Brieuc, a my staliśmy na statku czekając na przypływ! Morze przed nami było suche - ludzie jakby oszaleli. To było tragikomiczne, ale im uciekliśmy. Po różnych wielkich nieprzyjemnościach (ustnie) dotarliśmy w Szkocji. Tam mieszkałam w Coatbridge u pana profesora Wilsona i jego żony, Mik był w obozie wojskowym Craford, później ze względów zdrowotnych dostał kategorię E, a następnie nadal mieszkaliśmy razem na wyspie Bute (1940-42) naprzeciw Glasgow. W 1942 pracowaliśmy na lisiej farmie niedaleko Dumfries, a jesienią tegoż roku wyprowadziliśmy się do Londynu, gdzie od tego czasu stale mieszkamy. Spędziliśmy gorące chwile z bombami, latającymi bomby i rakietami. To było straszne i trzęsłam się jak osika. Ale o tym również opowiem tylko ustnie.
Bardzo to przeżywałam, ale teraz jest coraz lepiej, nawet przybrałam (65 kg), co mnie zbytnio nie cieszy, ale cieszy mnie, że już wkrótce zamienimy ten okropny angielski klimat na kontynentalny. Mik nad podziw trzyma się dobrze, chociaż jest również zmęczony. Gotuję i robię wszystko sama, co się przydaje, bo angielska kuchnia jest okropna. Nauczyłam już wiele kobiet robić pączki, ciasta i zupy, wykorzystywać kwaśne mleko i twaróg (oni uważają kwaśne mleko za zepsute i wylewają do kanału). Wytrzeszczają oczy, ale bardzo im to smakuje. Razem z Mikem mówimy po angielsku całkiem dobrze, ale 5 lat w tym kraju musi wystarczyć. A teraz co będzie z nami to jest wielki znak zapytania. Uzdrowisko i majątek w Polsce został upaństwowiony, ale miejmy nadzieję, że dostaniemy jakieś odszkodowanie! Zobaczymy - pracy się nie boimy! Nie wiem kiedy będziemy mogli wrócić, są problemy z transportem - Pan Minister S. (Jaroslav Stránský – red.) obiecał, że nastąpi to jak najszybciej (przez Czechosłowację), ale ciągle z niecierpliwością czekamy. Pociągi i statki wciąż w zachodniej Europie nie kursują (tylko te używane przez wojsko B.L.A.). Wiecie jak się cieszymy na spotkanie z Wami. Napisz do nas ponownie. Twój list dotarł bardzo szybko – w 10 dni.
Wasza Jarmila Serdeczne pozdrowienia od Mikołaja.