Jastrzębie oczami Pauli Wężyk – poetki, pisarki, działaczki społecznej
Paulina Rozalia Wężyk urodziła się 11 kwietnia 1976 r. w Kępnie. Pochodziła z zacnej rodziny, której członkowie odegrali znaczącą rolę w dziejach polskiego narodu. Najwybitniejszą osobą z tego rodu był biskup przemyski, arcybiskup gnieźnieński i Prymas Polski Jan Wężyk (1575-1638). Drogę sługi bożego wybrał także Walenty Wężyk (1705-1766) – biskup chełmski i przemyski. Natomiast najwybitniejszym z literatów w rodzinie Wężyków był Franciszek (1785-1862), napisał on między innymi "Mszę świętą" (1808) oraz tragedię "Bolesław Śmiały" (1815). Zajmował się twórczością Szekspira oraz pełnił funkcję prezesa Krakowskiego Towarzystwa Naukowego. Innym z Rodu Wężyków był Feliks (1796-1863), który m.in. był posłem czwartej kadencji sejmu Wielkiego Księstwa Poznańskiego oraz posłem sejmu pruskiego. Prywatnie był stryjecznym dziadkiem Pauli. Rodzice Pauli Wężyk – Paweł i Eleonora z Kamockich – brali czynny udział w powstaniu styczniowym w 1863 r. na obszarze województwa kieleckiego (stamtąd pochodziła matka Pauli).
Od najmłodszych lat Paula była poetycko uzdolniona. Pisała wiersze i opowiadania, a w wieku 8 lat wygrała konkurs literacki ogłoszony przez warszawski tygodnik „Wieczory rodzinne”. Gdy po śmierci ojca w 1902 r. przeprowadził się z matką do Poznania podjęła współpracę z miejscowymi czasopismami. Jej wiersze gościły na łamach takich wydawnictw jak: „Przewodnik Katolicki”, „Praca”, „Orędownik”, „Mój Przyjaciel”, „Literatura i Sztuka” – dodatek do „Dziennika Poznańskiego”, „Kobieta Wielkopolska”, „Gospodyni Wiejska” – dodatek do „Poradnika Gospodarskiego”, „Gazeta Wągrowiecka” czy „Głos Wielkopolski”. Współpracowała również z „Naszym Misjonarzem", „Małym Misjonarzem", "Echami Afryki" i "Murzynkiem" oraz z wydawanym przez Siostry Felicjanki w USA "Naszym Pisemku". W latach międzywojennych wydała kilkanaście zbiorów wierszy i opowiadań, wśród których należy wymienić: „”O dzieciach dla dzieci” (1905), „Westchnienia i uśmiechy” (1909), „Rok w powiastkach i wierszykach” (1911), „Zbudzenie śpiących rycerzy” (1918/1919) oraz „Kochajmy ptaszki i zwierzęta” (1929), która była zalecana przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Napisała także kilka utworów scenicznych przeznaczonych dla amatorskich teatrzyków dziecięcych. W 1934 r. została odznaczona przez Polską Akademię Literatury. Poza działalnością literacką poświęcała się także pracy społecznej i charytatywnej, głównie wśród dzieci i młodzieży. Po tym jak w czasie drugiej wojny światowej została wyrzucona przez Niemców z mieszkania „Fundacji Garczyńskich” zamieszkała w domu starców w Pleszewie, a ostatnie lata swojego życia spędziła w domu starców w Śremie, gdzie zmarła 27 kwietnia 1963 r.
W 1912 r. przebywała na kuracji w Jastrzębiu, a swoje wrażenia opisała w rubryce „Nasz kącik” w tygodniku „Praca” z sierpnia 1912 r.
„Obiecałam wam, drogie dziatki, opisać miejscowość, w której obecnie przebywam. Nie są to żadne wielkoświatowe wody. Ani tu morze nie szumi, ani nie piętrzą się olbrzymie góry, a jednak ładny, miły, bo swojski jest ten zakątek Górnego Śląska. W dali widać Beskidy, lecz tutaj grunt jest tylko lekko pagórkowaty, falisty i dosyć zalesiony; lud uprzejmy i co najważniejsze, mówi zupełnie dobrze po polsku. Jastrzębskie kąpiele solankowo-jodowe od dawien dawna znane są , jako bardzo skuteczne dla bladej, skrofulicznej dziatwy, to też Jastrzęb możnaby nazwać rzecząpospolitą dziecięcą. Tyle, tyle uwija się tu tej drobnej rzeszy począwszy od dwóch lat, aż do czternastu, że wobec mnóstwa dzieci, starsi nikną prawie zupełnie. Moje miłe czytelniczki i czytelnicy zdziwią się zapewne: A cóż tam w takim razie robi nasza duża przyjaciółka?
Przysłowie powiada, że – kto z kim przystaje, takim się sam staje, a więc i ja pewnie z miłości do dzieci, podpadam ich dolegliwościom, - brak mi krwi i sił i dlatego przybyłam, aby je tu nabyć dzięki leczniczym kąpielom. Zakład kąpielowy znajduje się wśród wielkiego, dzikiego parku. Muzyka grywa tu dwa, a czasem i trzy razy dziennie, wybierając często nasze miłe, narodowe melodye. Nie ma w parku pięknych kwietników, ale jest wiele wspaniałych drzew, ścieżki prowadzą raz ku słonecznym górkom, to znów ku pełnym tajemniczego cienia i chłodu jarom, a wiodą w ich głąb, z korzeni drzew utworzone mchem porosłe, oślizgłe schodki. Zejdziesz po nich, a tu środkiem sączy się wąziutka wstążka żółtej wody, tu i tam mostki nad nią przerzucone i znów schodki pod górę i w dalszą część parku prowadzą.
Jest tu kilka wyłącznie dla dzieci urządzonych pensjonatów, ja wam opiszę największy z nich, zostający pod opieką Sióstr Boromeuszek: Tuż przy parku, wśród ogrodu wznoszą się cztery wielkie domy. Jeden wyłącznie poświęcony dla chłopców. (jest ich tu teraz 160) w trzech pozostałych, wielkie pokoje na dole zajmują dziewczynki, tych jest jeszcze więcej, bo aż 200.
Wzdłuż ścian i na środku Sali ustawione stoją szeregi biało zasłanych łóżeczek. O godzinie 6-tej rano budzi dziatwę odgłos dzwonka. Po wspólnym pacierzu śniadanie, a potem kolejno kąpiel w łazienkach zakładowych u Sióstr. Po kąpieli dalejże do łóżka! Pomyślcie jak to nudno leżeć bez ruchu dwie godziny, ani nawet czytać nie wolno. Potem za to wolność! Z okna mego pokoju widzę olbrzymią przestrzeń na zabawy dla dzieci przeznaczoną, w samym końcu stoi wielka altana. Pod dozorem dwóch Sióstr bawią się dzieci. Chłopcy rzucają piłkę nożną, gonią się, dziewczynki urządzają różne gry, śpiewają. Rojno i gwarno, jak w ulu. „Din, din, din.” Drugie śniadanie. Z gotowym apetytem biegnie cała gromada. Po posiłku idą dzieci z Siostrą do lasu. Przechadzają się tam, podeszłam do grupy chłopców. Wskrobało się ich kilku na wysokie drzewo, huśtają się, dokazują i naturalnie, znajdują się i inni, gotowi ich naśladować. Biedna Siostra przerażona, jednych błaga, aby zeszli, drugich za kurtki chwyta odciągając od drzewa, ale nie bardzo jej się to udaje. Ot, łobuzy! Dwunasta. Czas wracać na obiad. Dziewczynki już się szykują do odwrotu. Zbliżam się do ich opiekunki. Szczęśliwy traf zrządził, że Siostra Helena jest Polką, nie potrzebuje więc sobie języka wykręcać, a że jej moje imię nie obce, więc chętnie obiecuje mi zakład pokazać i objaśnień udzielić, to też w chwilę po powrocie, poprosiła mnie do jadalni dziewcząt. Ogromna sala. W głębi czuwa nad dziećmi wielka figura św. Józefa z dzieciątkiem Jezus na ręku. Stoi kilka rzędów długich, nizkich stołów, otoczonych ławkami. Nakrycia czyste, porządne, koło każdego leży bułeczka i kompocik na deser przeznaczony. Gdy weszłam, dziewczynki kończyły z apetytem rosołek. Szczęknęły łyżki, dzieci chwaląc Pana Boga, powstały. Dużo twarzyczek tryska już zdrowiem, wiele jest jeszcze bladych, z podkrążonemi oczyma, z nabrzmiałemi gruczołami, wiele ułomnych, ale wszystkie swobodne i wesołe.
A oto inny obrazek: Parne, duszne powietrze, więc dzieci po obiedzie nie wyszły na przechadzkę, lecz bawią się na swym placu zabaw. W jednej chwili zerwał się szalony wicher, niebo rozdarła jasna błyskawica, silny grzmot wstrząsnął powietrzem. Cała gromada z piskiem umyka do altany. Burza się wzmaga, ciemność się potęguje, ale gdy milkną na chwilę gromy, zdaje mi się, że słyszę śpiew jakiś. Szepcąc pacierze chodzę po pokoju przestraszona szaloną burzą. Właśnie podeszłam do okna, gdy jasna błyskawica ukazała mi w dali altanę. Klęczały tam dwie siostry, otoczone dziatwą i śpiewały pieśń nabożną wśród ryku grzmotów…
O 3-ciej jada dziatwa podwieczorek, o 6-tej wieczerze, o 7-mej pacierz w ślicznej kapliczce, a o 8-mej już cała gromadka musi spać cicho w łóżeczkach. Prócz opisanych tu 360-ciu dzieci, przebywa w zakładzie Sióstr wiele innej dziatwy przybyłej z mamusiami na kurację, tak, że wszystkich razem jest może około 420. Większa ich część wiedząc o Siostrach, że o nich i o Jastrzębiu napiszę, uśmiecha się do mnie przyjaźnie – „macza świeczkę”, czyli robi niemiecki „knyks”, składając mi niezgrabny ukłon, a ja myślę sobie wtedy: Jakaż szkoda, że to nie są nasze, polskie, małe dzieci, dopierożbym to nacieszyła się z niemi, dopierożbym to zyskała wielu nowych przyjaciół dla „Kącika”. Dopiero gdym się lepiej obejrzała, przekonałam się, że wśród leczącej się tu dziatwy, są także dzieci polskie i naturalnie z niejednemi się zapoznałam.
Szłam sobie raz w parku, trochę zamyślona, a tu przy zakręcie ścieżki siedzi na ławce dziewczynka i zalewa się łzami i łka boleśnie. Na próżno siedząca obok babcia, „starką” tutaj zwana, starała się ją uspokoić. Zdjęta współczuciem stanęłam pytając o powód jej łez. Najstarsza ona u matki, powiada „starka” i pomocą w gospodarstwie już była. Na wiosnę chwyciła ją jakaś choroba i nogi jej powykrzywiało, oddaliśmy ją tu, żeby z niej te kąpiele chorobę wyciągnęły. Przyjechałam dziś zobaczyć jak się ona miewa, ale pan doktór powiada, że zabierać jej jeszcze nie można, a ta nic, tylko – weźcie mnie i weźcie! Czy ci tu źle, zapytałam. Ni, - odpowiedziała wśród płaczu. Przecież ci tu nikt krzywdy nie robi. Siostry takie dobre… Bardzo dobre, potwierdziła dziewczynka, ale w domu robota, matka nie poradzi sama i jeszcze zachorzeje…
I znowu strumień łez popłynął z oczu dziewczynki. Powiedziałam małej, że jak Boga będzie serdecznie prosić w pacierzu, to On nic złego nie dopuści i matce nic się nie stanie. Utuliłam 9 letnią Albertynkę, uspokoiła,. Ugłaskałam, otarła spłakane oczy, pożegnała swoją „starkę”, została tu nadal, no i teraz co dzień opowiada mi o rodzeństwie, o dwóch krówkach i cielaczku, o kurkach, gęsiach i ogródku i utykając na chorych nogach cierpliwie czeka powrotu do domu. Czyż to nie wzór pracowitości dla innych dziewczynek, co to nie tylko, że nic nie robią, ale jeszcze obsługi i zabawiania żądają?
Wracam kiedyś pośpiesznie na obiad, a wtem, patrzę, toczy się ku mnie, mocno się kolebiąc, jakaś śmiesznie maleńka figurka. Malutki chłopczyk, wzrostu półtorarocznego dziecka, o głowie olbrzymiej, porośniętej gdzie niegdzie kępkami szorstkich włosów. Z głupkowatym uśmiechem na płaskiej twarzy, wyciągnął do mnie malutką rączkę. Zdziwiona ujęłam ją i schylając się, spytałam go o imię. Zabełkotał biedaczek coś niewyraźnie i zobaczyłam bezzębną jamę ustną. Biedactwo, dowiedziałam się później, że liczy już 7 lat życia. – Czy wam, dzieci zdrowe, proste, o normalnych członkach przyszło kiedy na myśl, jakie to dobrodziejstwo i jak za nie powinniście dziękować Panu Bogu?
Powiadam wam dziecinki, kto leniwy, to niechby tu przyjechał! Użyłby próżniactwa, tu żyć i nie umierać leniuszkom! Wyobraźcie sobie, lekarz tutejszy nie tylko nie pozwoli, ale wprost zabrania wziąć dzieciom książkę do ręki. Tu nie wolno się uczyć! Mnie także nie pozwolił pisać „Kącika” i o mało co, nie bylibyście go czytali. Gdy po kąpieli się wypocznie i nie ma co robić, dalejże na wędrówkę. Są tu w bliskości wioski: Górny Jastrzęb, Moszczenica, Ruptawa. To tu, to tam chodzę i zaznajamiam się z kobietami i dziećmi. Otaczają mnie przyjaźnie, wypytują o wszystko ciekawie i chwalą mowę, bo tu dzieci szczególniej już dużo słów obcych wtrącają i imiona przeważnie mają niemieckie. Pełno tu wśród chłopców Wilusiów, a co druga dziewczynka to Emma. W Moszczenicy jest kościółek staruszeczek drewniany, bardzo ładny, wygląda jak przykucnięty do ziemi dziaduś w siwej czapie. Byłam tam raz; ks. Robota miał polskie kazanie, lud modlił się z polskich książek i dzieci też prawie wszystkie powiadają, że umieją czytać po polsku. „Na modlitewniku tacik nauczył”. Bardzo, bardzo żałuję, że nie wzięłam z sobą trochę elementarzy i śpiewniczków, oj, byłaby tu z nich radość!”