Czesław Kłosek (ur. 1957 r. w Jarosławiu) - uczestnik strajków górniczych, oskarżyciel posiłkowy w procesach zomowców pacyfikujących kopalnie w stanie wojennym. Postrzelony (kula do dzisiaj tkwi w jego kręgosłupie) podczas pacyfikacji kopalni "Manifest Lipcowy" (dzisiaj „Zofiówka”) w 1981 r. W latach 1982-1989 kolportował ulotki i prasę podziemną. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Anna Mordarska (ZS nr 3)
Kiedy zaczęliście strajkować i jak wyglądał protest?
Zastrajkowaliśmy od razu po ogłoszeniu stanu wojennego, w poniedziałek na pierwszej zmianie. Zdecydowali o tym ci, którzy byli w niedzielę się na szychcie. Protest trwał, aż do wtorku 15, do pacyfikacji. Strajkujący wymieniali się, bo niebezpiecznie było trzymać na mrozie kilka tysięcy ludzi, w sytuacji, gdy nie mieliśmy żadnej infrastruktury. Poza łaźniami, które niewiele dawały ciepła. Nie było również możliwości zjedzenia czegokolwiek ciepłego. Wcześniej na kopalni serwowano takie posiłki. W grudniu 1981 roku już nie.
Jakie emocje towarzyszyły, jak zachowywali się pana koledzy?
Naturalnie, każdym z nas targały jakieś emocje. Całe szczęście, że mieliśmy dostęp do wolnego (naszego) radia, gdzie można było „wypluć” z siebie te emocje, powiedzieć co się myśli naprawdę.
Czy mieliście kontakt z rodzinami oraz informacje o tym co dzieje się na zewnątrz?
Przebywając w kopalni, nie mieliśmy możliwości kontaktowania się ze światem zewnętrznym. Szychta trwała osiem godzin. Później wracało się do domu, więc żony, matki czekały na nas. Wypatrywały nas. Wsłuchiwały się w kroki przed domem. Jeśli szedł jeden człowiek, to było dobrze. Oznaczało, że wraca mąż, syn, chłopak. Kiedy kroków było więcej, kobiety wiedziały, że niosą go pobitego, a może nawet rannego. Tak to już było w naszej historii Polski, ze mężczyźni robili strajki, rewolucje powstania, a one czekały na nas. Pytały samych siebie, czy wrócimy na własnych nogach czy nas przyniosą koledzy.
Anna Mordarska i Czesław Kłosek podczas rozmowy w cechowni KWK "Zofiówka" (zdj. J. Lubszczyk)
Co chcieliście uzyskać poprzez ten strajk, jakie były wasze oczekiwania?
Przede wszystkim chcieliśmy zachować przynajmniej jakąś namiastkę wolności. Mieliśmy już swoje demokratyczne oczekiwania po 16 miesiącach powolnego uzyskiwania władzy. Nie chodziło nam o to, by wszystko wywrócić, ale rozluźnić ucisk komunistycznej władzy. Myśleliśmy, że przynamniej tyle uda się wywalczyć. Tymczasem, gdy już zdobyliśmy odrobinę wolności, tak brutalnie nam ją zabrano, ogłaszając stan wojenny. To, ze protestowaliśmy było oczywiste.
Koniec strajku był dramatyczny…
To prawda. Trochę trudno mi o tym mówić. Na teren kopalni wtargnęły czołgi i masa piechoty. Zaczęli nas gonić. Kiedy zobaczyliśmy uzbrojonych po zęby ludzi w mundurach, wiadomo było, że właściwie nie ma sensu się bronić. Chcieliśmy tylko wyjść z zaistniałej sytuacji z twarzą. Najlepszym dowodem było to, że mieliśmy dziesiątki tysięcy litrów paliwa, które mogły posłużyć nam do tzw. koktajli Mołotowa. Dysponowaliśmy butlami z gazem oraz wieloma tonami materiałów wybuchowych. Nie użyliśmy tego całego arsenału, bo nie zależało nam na wywołaniu wojny. Poprzez strajk zamierzaliśmy pokazać swoje oburzenie i niezadowolenie z ogłoszenia stanu wojennego. Niektóre protesty nazywamy sitting in. Polegają one na tym, ze ludzie siedzą w zakładzie pracy, by w ten sposób zademonstrować swój sprzeciw. I tak właśnie było na Manifeście Lipcowym. Nie chcieliśmy z nikim walczyć, nie wyszliśmy ze swoim protestem na zewnątrz.
Wywiad przeprowadziła podczas "Lekcji o świcie"
- Anna Mordarska (ZS nr 3)